Uciekam z fabryki Lilpopa. Wczoraj dowiedziałem się, że istnieje możliwość ucieczki. Wczoraj pono jeden nawet uciekł. Zaczynam szukać ludzi, którzy wiedzą coś o tych możliwościach. Chociaż sama fabryka nie jest specjalnie przez Niemców pilnowana, to jednak wydostanie się z niej nie jest proste. Naokoło fabryki stacjonują jednostki ukraińskie. Do każdego spotkanego Polaka strzelają. Domy naokoło fabryki przeważnie wypalano.
Informacja, jaką otrzymałem, to ta, że jedyna możliwość ucieczki to z kolejarzami. Rano przyszło ich kilkunastu z koszami, od strony Dworca Zachodniego i niedaleko od muru kopią kartofle. Idę więc tam i przez dziurę w murze wydostaję się na kartoflisko. Jest godzina mniej więcej 9.00. Kolejarze już są. Zbliżam się więc do nich i pytam się jednego z nich, czy można z nimi zwiać. Zgadza się, ale mam przyjść dopiero o dwunastej, jak będą odchodzić z nakopanymi kartoflami. Wracam więc napowrót do fabryki. Werbuję do ucieczki jeszcze dwóch chłopaków - pono z Targówka.
Odszukuję w końcu por. Wilka (Antoni Dąbrowski) i por. Prusa (…) i przedstawiam im plan ucieczki. Por. Wilk odnosi się do niego (...) i postanawia pozostać. To samo por. Prus, chociaż bardzo tęskni za swoją narzeczoną i przez cały czas myślał o ucieczce. Postanawiam więc uciekać sam z tymi dwoma chłopakami z Targówka. Pakuję więc swoje rzeczy. Całą zapasową bieliznę i ręcznik ubieram na siebie. W plecaku pozostawiam tylko aparat fotograficzny i trochę cukru. Robię z tego mały pakuneczek. Idę jeszcze raz do por. Prusa i proszę go o "pożyczenie" 500 zł. "Pożyczkę" udziela mi bardzo chętnie. W międzyczasie nadchodzi por. Wilk i udziela mi "błogosławieństwa" na drogę. Pożegnałem się z nimi i proszę ich o ukrywanie przez pewien czas mojej ucieczki.
Obu chłopaków z Targówka wysyłam naprzód, a sam idę w pięć minut po nich. Koło hali kuźni i spotykam kierownika ewakuacji fabryki (Niemca), który podejrzliwie na mnie spogląda, wchodzę więc w pierwsze napotkane drzwi i zaczynam uciekać, klucząc między maszynami. Niemiec goni za mną, ale udaje mi się go zgubić. Idę teraz prosto do dziury w murze, przechodząc koło sterty żelastwa. Koło dziury zauważam kręcącego się Ukraińca z karabinem. Pozostawiam więc w żelastwie pakuneczek z plecakiem i aparatem fotograficznym i skręcam powoli w kierunku zabudowaniom fabryki. Ukrainiec w międzyczasie odchodzi powoli od dziury i idzie też w kierunku zabudowań. Gdy znika mi z oczu wracam szybko do sterty żelastwa, zabieram plecak i biegnę do dziury. Na polu jest jeszcze paru kolejarzy. Reszta odeszła już z tymi dwoma chłopakami z Targówka. Gdy doszedłem do nich momentalnie odchodzimy. Łapię więc na plecy pełny kosz z kartoflami (50 - 60 kg) i ile sił w nogach zaczynam wiać, razem z kolejarzami.
Tak dochodzimy do Dworca Zachodniego, gdzie kosz z kartoflami rzucam obok kuchni. Spotykam tutaj chłopaków z Targówka. Zastanawiamy się, co będziemy dalej robić. Ja przez cały czas myślę o tym, ażeby się jak najprędzej dostać do Kampinosu. Obaj chłopcy chcą pozostać gdzieś po drodze. Podchodzi do nas jeden z kolejarzy, który pomagał nam dotychczas w ucieczce i woła nas na zupę. Smakuje wyśmienicie. Informuje nas jednocześnie, że za chwilę odejdzie pociąg do Żyrardowa. Kończymy więc jedzenie i w grupce kolejarzy idziemy na peron, gdzie stoi już pociąg. Naokoło pełno Niemców. Wsiadam do jednego z wagonów, chłopcy z Targówka do drugiego. W przedziale jest kilku kolejarzy. Ja staję przy oknie i w tej chwili pociąg rusza. Na peronie słychać krzyki po niemiecku, otwierają się drzwi i do wagonu wskakują w biegu bauschutze.
Słyszę od razu wrzask: Dokumente, Kennkarte. Stoję przy oknie i nie zwracam na nich uwagi. Jednocześnie nie wiem, co mam dalej robić. Przy sobie mam tylko Kennkartę (ze Stanisławowa). Jestem jedynym cywilem wśród kolejarzy. Sytuacja niewesoła.
Wreszcie czuję uderzenie w plecy. Odwracam się i widzę stojącego przede mną Niemca z pistoletem w ręku. Krzyczy od razu do mnie:
"Hast du nicht gehört?"
Pytam więc: "Was?".
"Dokumente, Ausweis, Kennkarte".
Sięgam więc powoli do kieszeni i podaję mu Kennkartę. Podchodzi do niego drugi Niemiec i oglądają ją. Wreszcie jeden z nich pyta: "Was machst du hier?"
Odpowiadam mu: "Ich fahre nach Żyrardów"
A on na to: "Aber was machst du hier?" - I po chwili - "Bist du Bandit?"
Czuję, że skóra na mnie cierpnie, ale odpowiadam z całym spokojem: "Ich fahre nach Żyrardów, denn dort sind meine Eltern". (Jest to nieprawdą, bo rodziców widziałem ostatni raz pierwszego sierpnia, ojciec był w Szpitalu Ujazdowskim, a matka w domu na Niepodległości).
Na to ten drugi drze się: "Ich frage dich was machst du hier?".
Nie wiem co robić, tracę koncept. Sytuacja niewesoła. Jak mnie zabiorą i zaczną rewidować, to mogą znaleźć w kieszeni opaskę. A to najlepszy dowód. Jeden z kolejarzy ma przerażoną twarz. Reszta udaje, że nie wie, o co się rozchodzi.
W tym momencie coś mi strzela do głowy i mówię: "Ich fahre nach Żyrardów denn dort sind meine Eltern und mit Eltern ich fahre nach Österreich denn dort ist Bruder meines Vaters".
Niemcy przypatrują mi się z uwagą i niedowierzaniem. Patrzą się też na mnie kolejarze. Wreszcie jeden z Niemców pyta się mnie, ale już o wiele grzeczniej: "Sie fahren nach Österreich?"
- "Ja".
Przegląda jeszcze raz Kennkartę i znowu pyta: "Sie fahren nach Österreich?"
- "Ja".
Wreszcie po chwili: "No! Also gut".
I oddał mi Kennkartę. Nie wierzyłem jeszcze. Ale Niemcy wychodzili już do drugiego przedziału. Odetchnąłem. Jeden z kolejarzy odezwał się teraz: " No miał pan szczęście".
Do Milanówka dojechałem bez żadnych przeszkód. Kolejarzowi przy wyjściu ze stacji dałem 5 zł i wyszedłem na ulicę. Jak teraz dostać się do Kampinosu? Postanawiam zaczepić kogoś z przechodniów. Przechodzi właśnie jakaś pani. Zwracam się więc do niej i proszę ją o wskazanie mi drogi do Puszczy Kampinoskiej. Jest zaskoczona moją prośbą i po chwili mówi mi ażebym z nią poszedł, to postara się dać mi jakieś informacje. Przy jednej z willi zatrzymała się. Ja pozostałem przed domem, a ona weszła do środka. Po chwili wyszła i powiedziała, ażebym szedł prosto tą ulicą, na pola, a tam dalej pytać się ludzi. Podziękowałem i poszedłem.Pogoda była cudowna. Słońce świeciło, na niebie ani jednej chmurki, tylko w dali dymy pożarów nad Warszawą.
Zaczął zapadać już zmrok, gdy zobaczyłem przed sobą grupę ludzi, kopiących rowy przeciwczołgowe. Podszedłem do nich, chcąc prosić ich o pokazanie mi drogi. Między nimi był chłopak w moim wieku (jak się później dowiedziałem, syn właścicieli jednego z okolicznych folwarków). Skierowałem się więc z moją prośbą do niego. Popatrzył na mnie nieufnie i spytał się mnie, skąd ja jestem. Odpowiedziałem mu "Z Warszawy". Zastanowił się chwilę i powiedział mi, ażebym chwilę poczekał, oni zaraz kończą, przyjadą fury zabrać ludzi, to żebym jechał z nimi.
Po pewnym czasie rzeczywiście przyjechały furmanki i wsiedliśmy do jednej razem z nim. Uzgodniliśmy, że ja wysiądę po drodze, w pobliżu domu, gdzie on mieszka, przejdę koło żywopłotu i zaczekam na niego na ścieżce w ogrodzie. Poinformował mnie, że Niemcy bardzo się tutaj kręcą i wszystkich legitymują. W pewnym miejscu zatrzymał furmankę, ja wysiadłem i poszedłem wzdłuż żywopłotu, wszedłem do ogrodu i czekałem dłuższą chwilę na niego na ścieżce. Po chwili przyszedł i poprosił mnie do domu. W domu było parę starszych osób - rodzina. Pytają się, jak tam w Warszawie, więc opowiadam. Proszą mnie na kolację, a potem spać idę do stodoły. Zmęczony jestem bardzo, tak, że nie zwracam uwagi na latające szczury.
Raniutko zerwałem się, podziękowałem za gościnę i przeprowadzony kawałeczek ruszyłem w dalszą drogę. Po ujściu ładnego kawałka drogi, wszedłem do jakiegoś innego folwarku i zwróciłem się do jakiejś pani z prośbą, o coś do zjedzenia, o ile możliwe o chleb. Znowu pytania, skąd i dokąd, i za chwilę przyniosła mi olbrzymi bochen wspaniałego chleba. Powiedziała mi, jak mam iść w kierunku Puszczy i ażebym uważał, bo niedaleko już jest szosa błońska, a na niej zawsze pełno Niemców.
Po drodze spotkałem dwie wiejskie dziewczyny i one wskazały mi jeszcze raz drogę. Powiedziały mi, że do niedzieli są we Wierszach na mszy polowej i że w puszczy jest bardzo dużo naszych. Do szosy błońskiej doszedłem polami. Na szosie był (...) duży ruch samochodów niemieckich. Przekroczyłem szosę i polami zacząłem się zbliżać do lasów. Przekroczyłem wreszcie jakiś strumyk i nareszcie las. Po krótkiej modlitwie ruszyłem dalej. Zobaczyłem mostek i na nim jakieś dwie osoby, które szły w kierunku małej chatki. Gdy wszedłem na most, z chatki tej wyszedł żołnierz z karabinem i biało-czerwoną opaską na ramieniu. Po krótkiej rozmowie, wszedłem z nim do chaty, gdzie znajdowało się jeszcze dwóch partyzantów. Ja wyjąłem swój chleb, któryś z nich kiełbasę i po posiłku z jednym z nich poszedłem do Wiersz.
Weszliśmy na kwaterę por. Jurka i po krótkiej rozmowie z nim zostałem w jego oddziale - organizującej się właśnie Kompanii Przerzutów Powietrznych. Jeden z żołnierzy wskazał mi naszą kwaterę, znajdującą się zaraz obok, na skraju wsi, u Michalskiego. Na ulicy spotkałem jako pierwszego pchor. "Jastrzębca" (Roman Pędracki), od którego dowiedziałem się o innych kolegach, z których część była już w Kampinosie. Tak zaczął się mój okres Kampinoski.
Kwatera Kompanii Przerzutów Powietrznych znajdowała się na samym skraju Wierszy, od strony Krogulca, u Michalskiego. Był to dom dwuizbowy - w pierwszej małej mieszkali gospodarze, w drugiej, dużej izbie, była nasza kwatera. Pod ścianą, na podłodze, rozesłana była słoma, przykryta plandeką. Było to nasze legowisko. Kompania Przerzutów Powietrznych organizowała się właśnie i stan jej wynosił kilkunastu ludzi. Szefem był sierż. "Taczka", bardzo zapobiegliwy i dbający o ludzi. Był tam plutonowy "Bończa", (…), "Granat", strażak, bodajże z Józefowa, w niemieckim hełmie, z dużym malowanym orłem nota bene straszny żarłok. St. strzelec "Julek", mały i szczuplutki. Była sanitariuszka "Kizia" z Warszawy - bardzo przez wszystkich lubiana - zawsze znalazła czas, gdy ktoś potrzebował jej pomocy. Jednocześnie była ona prawdopodobnie etatową "wróżką" całego zgrupowania. Była też łączniczka "Marysia" z Żoliborza. "Kizia" i "Marysia" trzymały się zawsze razem. W połowie września dołączyli do nas ppor. "Konrad" i pchor. "Korab". Przyszli oni do nas z rozbitego oddziału z Okęcia. Trzymali się zawsze razem. Jednocześnie był tam jeniec radziecki, który uciekł z niewoli, "Pawłusza". Był on kucharzem kompanijnym. Był to młody, bardzo spokojny chłopak. Bardzo się z nami zżył.
Obok naszej kwatery była szkoła. Mieszkał tu por. Jurek. Znajdował się tu magazyn broni oraz stołówka dowództwa. Naprzeciw znajdowała się kwatera mjr. Okonia i radiostacja. W pobliżu kwatery mjr. Okonia znajdowała się kwatera por. Doliny.
Por. Jurek był człowiekiem w średnim wieku. Był to miejscowy nauczyciel. Bardzo spokojny, zrównoważony i lubiany przez żołnierzy. W okresie, jak go poznałem, był trochę przygnębiony. Brał on udział w uderzeniu oddziałów Kampinoskich na Dworzec Golaw… i był ranny w tej akcji w rękę. Starszy jego syn pozostał z częścią żołnierzy Kampinosu na Żoliborzu i por. Jurek bardzo się o niego martwił. Młodszy jego syn pchor. Zbyszek był w Kampinosie.
Zaraz w pierwszych dniach mego pobytu w Kampinosie, podczas słuchania Londynu, spotkałem dr. Sadowskiego - Miał on prawdopodobnie pseudonim "Skiba". Znałem go ze Szpitala Ujazdowskiego, gdzie leczył mego ojca. O losach jego napiszę dalej.
Major "Okoń" (...) mieszkał jak już wspomniałem w białym "murowańcu", naprzeciw kwatery por. Jurka. Był to bardzo odważny i zdolny oficer - "pistolet", a przy tym bardzo ambitny i nie znoszący sprzeciwu, co w efekcie doprowadzało do różnych nieporozumień. Przez żołnierzy raczej lubianym nie był.
Najbardziej chyba lubianym oficerem w Kampinosie, oficerem, który budził podziw, był por. Dolina. Szczególnie był on bóstwem dla swoich ludzi, których przyprowadził tu aż z Wileńszczyzny. Poznałem go zaraz w pierwszych dniach pobytu w puszczy. Było to w momencie, gdy miał wyruszyć na Truskaw. Dowiedziałem się, że ma być zrobiony w nocy wypad i że Dolina zbiera ochotników. Zgłosiłem się więc do niego. Najpierw odmówił, twierdząc, że ma pełny stan, ale na moją prośbę ustąpił. Jak pamiętam, oddział Doliny, biorący udział w wypadzie na Truskaw, składał się przeważnie z ochotników. Przy każdym odbieranym przez nas zrzucie, obecny też był por. "Biały".
Wyżywienie w Kampinosie było bardzo dobre. Rano: kawa czarna z cukrem, chleb i zimne mięso. Obiad: zupa (przeważnie rosół), mięso, makaron, ziemniaki, kolacja: zupa lub mięso z chlebem.
Uzbrojenie było bardzo dobre. Ja miałem kbk z 200 szt. amunicji, bagnet, 5 granatów "millsa", pistolet "Smith Wesson" z 50 nabojami. Podobnie uzbrojeni byli wszyscy.
Mieszakańcy odnosili się do nas wszystkich bardzo serdecznie i pomagali nam we wszystkim. Codziennie wieczorem słuchaliśmy wiadomości radiowych. Radio wynoszono na łączkę, tuż za kwaterę mjr. Okonia. Po zakończeniu audycji podawane były kryptonimy zrzutowiska, na którym tej nocy należało oczekiwać zrzutów. O ile sobie przypominam (po tylu latach nie mogę powiedzieć tego dokładnie) kryptonim naszego zrzutowiska był "Tadeusz".
Opisuję tutaj jeden ze zrzutów, który mi szczególnie utkwił w pamięci. Był to ostatni zrzut w Puszczy Kampinoskiej.Londyn podawał, że mamy oczekiwać w nocy zrzutu. Na kwaterze naszej ruch. Przygotowujemy się do podjęcia go. Zadaniem naszym jest osłona zrzutowiska. (...) Około jedenastej wychodzimy z kwatery i idziemy krajem zrzutowiska. Rozstawiamy się w odległości około 100 m. jeden od drugiego, naokoło zrzutowiska. Por. Biały jest na zrzutowisku i będzie sygnalizował. Noc jest pogodna ale księżyca nie ma i jest dosyć ciemno. Siadam pod jakimś krzakiem, karabin między nogi i czekam. Zrzut powinien być koło pierwszej - drugiej w nocy. Wokoło cisza, tylko ze środka zrzutowiska słychać głosy. Gdzieś koło drugiej w nocy, słychać daleki warkot samolotu. Słyszę głos por. Białego, by wstrzymać się z zapalaniem światła, bo samolot nadlatuje z innej strony jak go się spodziewano. Jest podejrzenie, że to samolot niemiecki. Samolot zaczyna krążyć nad zrzutowiskiem, a my siedzimy cicho. W pewnej chwili z samolotu wystrzelono czerwoną rakietę. W tej chwili usłyszałem krzyk Białego: "Światła! To nasz - robi zrzut". Widocznie lotnik nie widząc sygnałów z ziemi rozpoczął zrzut, sygnalizując go rakietą. Niestety zrzut zaczął w dosyć dużej odległości od zrzutowiska. Wypatrujemy spadochronów w powietrzu, ale nic nie widać. Po pewnym czasie Biały rozkazuje zebrać się na środku zrzutowiska. Trzeba będzie szukać zrzutu w terenie.
Zaczyna świtać. Dzielimy się więc na dwuosobowe patrole i rozchodzimy się szukać zrzutu. Ja idę z Julkiem. Po pewnym czasie dołącza się do nas por. Biały na koniu. Trawa jest wysoka i jest duża rosa, tak, że już po chwili jesteśmy mokrzy do pasa. Godziny mijają. Dochodzimy tak do (...). Już jest późno. Por. Biały wyraźnie zniecierpliwiony. Poleca nam szukać dalej, a sam wraca do Wierszy. Idziemy z Julkiem przez wieś i wypytujemy się mieszkańców, czy nie słyszeli w nocy zrzutu. Wreszcie któryś z nich mówi, że słyszał w nocy, że "tam dalej coś w lesie spadało". Zabieramy kilkunastu młodych ludzi na ochotnika, do poszukiwań. Wchodzimy grupą w las i dochodzimy do leśniczówki. Koło leśniczówki jest kilkanaście furmanek z uciekinierami z linii frontu. Zatrzymujemy się tu chwilę i pijemy mleko.
Dowiadujemy się tu, że w nocy spadło coś w lesie, za leśniczówką. Ustawiam ludzi w tyralierę i ruszamy przez las w tym kierunku. Ja jestem na jednej stronie tyraliery, a Julek na drugim. Uszliśmy tak jakieś 2 -3 km. Nagle któryś z chłopaków woła: "O tam coś leży". Rzeczywiście - spadochron zaczepiony na drzewie, a kontener (zasobnik) leży na ziemi. Odnajdujemy w małym promieniu cały zrzut, około 10- ciu kontenerów. Dwa kontenery są rozbite. Z jednego z nich wyciągam parę pudełek angielskich papierosów. Znosimy wszystkie kontenery w jedno miejsce. Ucinam kilka sznurów od spadochronów. Są z tego pierwszorzędne nici. Zastanawiamy się z Julkiem, co robić dalej. Postanawiam wrócić do leśniczówki po furmanki. Wyciągam z rozbitego kontinera dwa steny, składam je, ładuję amunicję do magazynków i uzbrajam nimi dwu chłopaków. O niecałe dwa kilometry od nas siedzą Niemcy. Nasze pierwsze placówki w odległości 3 -4 kilometrów. Julek jest tym bardzo podenerwowany. Zabieram jednego chłopca ze sobą i wracam do leśniczówki. Koło leśniczówki jest kilkanaście furmanek. Proszę więc o opróżnienie pięciu wozów, polecam zaprząc konie. W między czasie wyciągam z kieszeni linki spadochronowe i zaczynam je zwijać. Otoczyło mnie od razu kilka kobiet i proszą, aby im dać po jednej. Dałem jednej i drugiej, ale wreszcie pytam się, czy mają masło. Jest. Dobrze, dajcie masło, dostaniecie linki. Zamieniłem tak z kilo masła i zadowolony (w Kampinosie masła nie było) wracam do furmanek. Ale tutaj nic nie jest przygotowane, a czas mija. Proszę więc znowu, ażeby się pośpieszyli. Zaczynają się wymawiać. Ten, że ma wóz załadowany, od drugiego wozu furmana znowu nie ma itd. Zdenerwowałem się cholernie. Tłumaczę, że wozów potrzebuję na parę godzin. Zawiozę zrzut i zaraz wrócę. Nic nie pomaga. Łapię więc za karabin. Strzelam kilkakrotnie w powietrze i każę natychmiast przygotować 5 furmanek. Pomaga to od razu. Za chwilę wozy są gotowe. Na pierwszym wozie sadzam chłopaka, który ze mną przyszedł po furmanki i każę mu prowadzić. Sam siadam na ostatnim. Tak dojeżdżamy na miejsce zrzutu. Ładujemy zrzut na wozy, ale Julek radzi, ażeby posłać do naszych placówek, po ludzi do osłony zrzutu. Wysyłam więc jednego chłopaka na koniu, a sami kończymy ładować zasobniki.
Z jednego z rozbitych zasobników wypada na ziemię pistolet "Smith Wesson". Podnoszę go i chowam za paskiem. Następnie szukam amunicji. Jest. Ładuję więc do kieszeni kilka paczek. Znajduję jeszcze kilka paczek papierosów. Czekamy teraz na osłonę. Jest już dobrze popołudniu. Wreszcie zjawia się kilkunastu kawalerzystów. Otaczają wozy ze zrzutem i zaczynają myszkować. Przepędzamy ich od wozów i po krótkiej utarczce słownej ruszamy, my na wozach, ułani na koniach obok. Bez żadnych przeszkód dojeżdżamy do Wiersz. Składamy meldunek por. Białemu i wracamy na kwaterę.
27 września obudził mnie daleki szum jadących czołgów, a po pewnym czasie słychać już było eksplozje pocisków artyleryjskich. W stronie Brzozówki trwała walka. Wyraźnie było słychać ogień broni maszynowej. Po pewnym czasie dowiedziałem się, że Niemcy zaatakowali nasze placówki w Brzozówce czołgami, ale nasi ostro się bronią. Zajęcia więc przebiegały normalnie. Po śniadaniu "Korab" czyścił przed domem karabin maszynowy i ładował do taśm amunicję. Ja wyszedłem do "Jastrzębca", dowiedzieć się co słychać. Nic specjalnego. Niemcy trochę atakują. Wobec tego, że zdarzało się to dosyć często, nie przejmowano się tym. Ruch we Wierszach był normalny. Dochodziło południe. Nad puszczą, a szczególnie nad Wierszami, zaczęła krążyć "rama" - dwuogonowy, niemiecki samolot wywiadowczy. Poprzednio wydany był zakaz, ażeby do samolotów nie strzelać, gdyż w ten sposób zdradza się nasze miejsca postoju. Wszedłem więc na kwaterę, otworzyłem okno i zacząłem sobie w najlepsze cerować skarpetki. Po jakimś czasie zaterkotały karabiny maszynowe od strony Krogulca i nagle zajazgotał karabin maszynowy przed naszym domem i w tym samym momencie posypały mi się wióry na głowę. Seria z karabinu maszynowego przeszła mi nad głową. Rzuciłem skarpetkę, porwałem karabin i wypadłem przed dom. Tutaj, opierając na słupie z ogrodzenia karabin maszynowy, Korab pruje krótkie serie do samolotu. Wtórują mu karabiny maszynowe z Krogólca. Ziemia wokół stanowiska Koraba posikana jest pociskami. Z samolotu strzelali do niego też, ale nic mu się nie stało. Rama odlatywała w kierunku Krogólca. W furtce od ulicy ukazał się jeden z jeńców radzieckich (który uciekł z niewoli - jak się nazywał już nie pamiętam)- krawiec, trzymając się za brzuch i mówiąc: "w żywot". Dopadła do niego "Kizia" i zaczęła go opatrywać. W tym momencie jeszcze raz nadleciała "Rama", posiekła z karabinów maszynowych i odleciała. Kizia osłaniała sobą rannego. Jeniec radziecki został ciekawie ranny. Podczas nalotu stał on za grubym drzewem, tuż za naszą kwaterą i obserwował samolot. Podczas ostrzeliwywania stanowiska Koraba, pocisk przebił drzewo i zranił go w brzuch. Odległość od stanowiska Koraba do miejsca ranienia tamtego 25 -30 m. Po opatrunku ranny został odwieziony do szpitala na Krogulcu. Ziemia, wokół stanowiska Koraba, posiekana była w kółeczko, tak, że sam Korab cudem nie oberwał. Kwatera nasza była postrzelana.Zaraz po obiedzie poderwał nas warkot samolotów. Od strony Warszawy nadleciały Stukasy i od razu przystąpiły do bombardowania Wierszy. Ludność cywilna zaczęła w popłochu uciekać ze wsi. Bomby spadały koło dowództwa i koło dowództwa i koło żandarmerii. Nalot obserwowałem z poza stogu słomy. Po Sztukasach nadleciały Messerschmitty i zaczęły ostrzeliwać wieś z broni pokładowej. Kwatera por. Jurka zaczęła się palić. Do ostrzelania jej musiało zwabić Niemców świeżo postawiona tuż obok stajnia dla koni. Biegnę do kwatery pro. Jurka. Pali się magazyn z bronią. Próbujemy ratować broń i amunicję. Parę skrzyń udaje się wyrzucić przez okno. Nadbiega por. Jurek i każe wyprowadzić konie i odsunąć się od ognia, bo zaraz zaczną eksplodować granaty.
Ze stajni wyprowadzają ciężko poranione konie. Por. Jurek poleca je zastrzelić. Nie mogę. Daję karabin jednemu z jeńców radzieckich i on je po kolei strzela. Jeden, postrzelony tylko, ucieka w pole. Na podwórzu kwatery Jurka, podczas nalotu, została ranna jedna z łączniczek. Ma odciętą stopę. Odnoszą ją na punkt opatrunkowy.
Wracam na naszą kwaterę. Tutaj przyszedł w międzyczasie rozkaz wymarszu. Dowodzi ppor. Konrad. Pakujemy się więc szybko i po chwili wymaszerowujemy w las. Okrzyczał mnie przy okazji, że się gdzieś pętam, a nie siedzę na miejscu. Maszerujemy w kierunku (...). Na skrzyżowaniu dróg leśnych ustawiamy karabin maszynowy i zajmujemy stanowiska. Mamy osłaniać wycofujące się oddziały. Na niebie znowu pojawiają się samoloty i bombardują Wiersze. Zapada już noc. Koło nas wycofują się jakieś nasze oddziały. Czekamy na rozkaz zejścia ze stanowisk i wycofania się z innymi oddziałami. Wiemy już, że opuszczamy dotychczas zajęte przez nas wsie.
Dochodzi północ. Rozkazu wycofania się nie ma. Ostatnie oddziały dawno już koło nas przeszły. Ppor. Konrad postanawia wycofać się i dołączyć do całości. Wycofujemy się. Jak się później okazało, ostatni wycofujący się po naszej stronie oddział miał nas ściągnąć. Niestety zapomniał o nas. Całą noc maszerujemy w zachodnim kierunku. Po jakichś dwu godzinach marszu doganiamy naszą wycofującą się kolumnę. Jadą wozy z rannymi, zaopatrzeniem, amunicją. O świcie stajemy w lasach, w okolicy Zamczyska. Wychodzi rozkaz maskowania furmanek, zakaz palenia ognisk. Samoloty niemieckie na pewno będą się starały nas wymacać.
Robi się już całkiem jasno. Na niebie pojawiają się samoloty niemieckie. Krążą nisko nad lasem. Szukają nas. Samoloty te krążą tak prawie cały dzień - raz bliżej raz dalej. Siedzimy pod krzakami i czekamy co będzie dalej. Dowiadujemy się, że będziemy robić skok do Gór Świętokrzyskich. Kto jest miejscowy, może pozostać tu, oddać broń i iść do domu.
Ci z miejscowych, którzy zdecydowali się pozostać, a mają wojskowe mundury, starają się je zamienić na ubranie cywilne. Między innymi "Marysia" zamienia swoją spódniczkę, na wojskowe spodnie zrzutowe, z jedną z pracowniczek sztabu. (O ile pamięć mnie nie myli, to razem z tą pracownicą sztabu pozostał też por. Biały - nie mogę sobie teraz dokładnie tego przypomnieć).
Po południu przychodzi rozkaz przygotowania się do marszu. Jest jeszcze jasno, gdy ruszamy w drogę. Nasze dziewczęta są przy kolumnie wozów z rannymi.
Odnajdujemy naszą furmankę. Jest przy niej por. Jurek, sierż. Taczka, jest Pawłusza i jeszcze jeden z naszych żołnierzy. Dostajemy trochę jedzenia i czekamy na dalsze rozkazy. Mijamy w Kolumnie mjr. Okonia, stojącego z kilkoma oficerami. Po drugiej stronie stoi kilkudziesięciu jeńców radzieckich. Okazało się, że nie chcą oni iść z nami do Gór Świętokrzyskich i wolą pozostać w puszczy. Na ich prośbę mjr. Okoń polecił wydać im trochę broni i amunicji. Przyglądają się teraz grupą naszemu wymarszowi. Jednak nie wszyscy pozostali. Oto idzie z nami nasz kucharz "Pawłusza" (jeniec radziecki). Jest teraz uzbrojony w rosyjski karabin i ma 3 granaty obronne, też rosyjskie. Na moje zapytanie, czemu nie został ze swoimi, powiedział mi, że woli iść z nami.
Idziemy w kolumnie, tuż za wozem naszego kapelana Ks. (...). Droga jest bardzo ciężka - piaszczysta. Samolotów niemieckich nie widać. W pewnym momencie, od czoła kolumny, przychodzi rozkaz, ażeby pościągać opaski. Ma to w pewnym sensie zdezorientować Niemców i utrudnić im ewentualne zidentyfikowanie nas. Ściągamy więc opaski i chowamy je do kieszeni.
Zaczyna robić się ciemno. Przechodzimy przez jakąś wioskę i zagłębiamy się w las. Wschodzi księżyc i robi znośnie widno.
Sierżant Taczka prowadzi ze sobą rower. Próbuję na nim trochę jechać, ale droga jest strasznie piaszczysta i po chwili rezygnuję z tego i rower wrzucam na furmankę. Jest już dobrze po północy, gdy długą kolumną, w zupełnej ciszy, przez nikogo nie zaczepiani, dochodzimy na skraj puszczy. Wychodzimy na przestrzeń całkowicie odkrytą. W pewnym momencie, z przodu, z lewej strony maszerującej kolumny, rozszalała się strzelanina. Kolumna dostaje rozkaz zatrzymania się. Strzelanina nasila się - grają karabiny maszynowe i peemy. Czekamy. Za chwilę dowiadujemy się, że to oddział por. Lawy zaatakował znajdującą się obok trasy marszu cegielnię, obsadzoną przez Niemców. W kolumnie panuje całkowity spokój. Strzelanina trwa nadal. W pewnym momencie, z prawej strony kolumny, bardzo daleko, słychać szum jadących czołgów i po pewnym czasie, daleko z boku kolumny, zaczęły eksplodować pociski.Czołgi zaczęły strzelać, chcąc widocznie dopędzić naszych od cegielni. Eksplozje pocisków i zgrzyt gąsienic jest coraz bliższy. Strzały przy cegielni milką. Przychodzi rozkaz kolumna biegnie naprzód. Biegniemy przy furmankach. Wozy zaczynają się wyprzedzać. Przebiegamy most na Utracie. Kolumna zaczyna się mieszać. Z tyłu słychać jadące czołgi i eksplozje pocisków. W pewnym momencie do tyłu kolumny rwie co koń wyskoczy oddział kawalerii z działem Mają zatrzymać czołgi. Kolumna szybkim marszem podąża na południe. Spokój i porządek jest już zaprowadzony. Strzelanina z tyłu trwa. Palą się kopki siana. Jesteśmy bardzo zmęczeni no i głodni. Co chwilę któryś z nas czepia się wozu. Wreszcie ppor. Konrad daje polecenie, że każdy po kolei może usiąść na wozie na 10 min. Daję mu swój ręczny zegarek i on sprawdza czas. Dochodzimy do jakichś pojedynczych zabudowań. Ppor. Konrad woła i mnie i z bronią w ręku wchodzimy do jednej z chat. Przy ciemnym świetle lampy widzę w izbie jakiegoś naszego żołnierza z silnie oparzoną twarzą. Ppor. Konrad pyta się o coś mieszkańców chaty.
Wychodzimy na drogę i dołączamy do naszych. Z przodu rozlegają się znowu strzały. Dochodzimy do szosy Błonie - Okazuje się, że nasza szpica zniszczyła na szosie tej kilka samochodów niemieckich. Przy okazji tej zabito kilku Niemców. Przechodzimy kolumną szosę. Zaczyna robić się szaro. Świta. Jest już 29 września. Robi się już jasno, gdy przechodzimy tor kolejowy.
Torem przejeżdża jakiś pociąg w kierunku Warszawy. Nikt nas nie zaczepia. Idziemy wzdłuż rowu przeciwczołgowego. Szukamy przejazdu. Wreszcie jest. Robi się zupełnie jasno, gdy do chodzimy do wsi.
Przechodzimy teraz na koniec kolumny, jako straż tylna. Jedziemy w pewnej odległości za kolumną.
W pewnym momencie, z prawej strony, wyjeżdża wóz, zaprzężony w parę koni. Na wozie jedzie dwu Niemców. Zeskakujemy z furmanki i zaczynamy ich ostrzeliwać. Jeden z Niemców zeskakuje z wozu, chowa się w rowie i zaczyna do nas strzelać, a drugi kładzie się na wozie, zacina konie i ucieka. Ppor. Konrad dopada do broniącego się Niemca i krótką serią ze Stena wykańcza go. Pochyla się nad nim i daleko w pole wyrzuca czeską zbrojówkę (pistolet).
Któryś z naszych ściąga Niemcowi nowiutkie, fantastyczne saperki.
W tym momencie z tyłu nadciąga jakiś ułan i krzyczy, że z tyłu nadjeżdżają czołgi. Nic nie widać. Jest zupełnie jasno - lekka mgła w powietrzu. Ładujemy się na przejeżdżający nasz wóz i po chwili dołączamy do kolumny.
Wjeżdżamy do wsi Stanisławów. Z przodu słychać jakieś okrzyki. Mija nas kilku żołnierzy węgierskich na wozie. Uśmiechają się do nas. Machają rękami, coś wołają. Wołam do nich "éljen Magiar", odpowiadają "éljen Lengyel". Robię zdjęcie. Poprawiam się na wozie, ściągam z ramion plecak i chowam do niego aparat fotograficzny. Plecak pozostawiam na wozie.
Dojeżdżamy do Baranowa. Po drodze pełno ludzi. Wynoszą, co tylko mają do jedzenia. Niestety dla nas już brakło. Siedzę na wozie tak, że w każdej chwili mogę z niego zeskoczyć. Karabin trzymam na kolanach. Granaty i amunicja w chlebaku. Wjeżdżamy do Baranowa. Mijamy rozwidlenie dróg i dojeżdżamy do kościoła. Droga ma tutaj lekki zakręt.
Wszystko teraz działo się w ułamkach sekund. Poderwał mnie gwizd kul nad głową. W zeskoku z wozu, kątem oka widzę, wyłaniający się z tyłu, zza zakrętu samochód pancerny. Jednym skokiem jestem w bramie prowadzącej do kościoła. Twarz obsypują mi odpryski cegieł. Karabiny maszynowe ujadają wściekle. Za bramką już oglądam się do tyłu. Z wozu naszego lecą drzazgi, konie stają dęba, po drugiej stronie ulicy, pod ścianą jakiegoś domku, widzę padające na ziemię postacie ppor. Konrada i Koraba.
Biegnę wzdłuż niskich krzaków czegoś w rodzaju żywopłotu, wzdłuż ogrodzenia kościelnego. W odległości jakichś 20 m stoi jeden z samochodów pancernych, drugi nieco dalej. Odbezpieczam millsa i rzucam go w kierunku samochodu. Eksplozja i jednocześnie seria karabinu maszynowego. Jestem sam. Gdy karabin maszynowy, przycichł wycofuję się poza kościół. Przez łąkę wydostaję się na drogę, którą jedzie jakaś samotna bryczka, a na niej paru naszych żołnierzy. Tak dojeżdżam do Bud Zosinych. Na niebie krąży niemiecki samolot wywiadowczy "Stork".
W Budach Zosinych panuje całkowity spokój. Szukam kogoś z naszych. Przechodząc przez wieś dostaję od jakiejś kobiety kilka świeżo zerwanych moreli, a nieco dalej znajduję w miedzy kawałek czarnego chleba. Podnoszę go i część zjadam, a część chowam do chlebaka na później.
spisano z rękopisu
(...) - fragmenty nieczytelne