Pamiętny sierpień 1944, wybuch powstania w Warszawie. Właściwie pełna mobilizacja. Otrzymujemy już przydziały do służby sanitarnej lub łączności. Ja od razu i bez namysłu decyduję łączność. Nienawidzę krwi i nawet własny skaleczony palec przyprawia mnie o mdłości. Łączność to co innego, to jednak jakaś inwencja, jakiś własny "pomyślunek", jakaś możliwość wykorzystania świetnej znajomości Krakowa i okolicy wszystkich przechodek, skrótów, dróżek między ogrodami. Czekamy co dalej, czy u nas też powstanie. Nikt nic nie wie, albo inaczej, nic nie wiedzą takie "smarkule" jak ja i moje koleżanki z zastępu. Konspiracja jest świetna. Właściwie do końca wojny nie znamy nazwisk dalej niż nasz zastęp. Znamy tylko pseudonimy, to samo z chłopcami. Jest Unkas i Zujkis, jest Miś i Dobek, jest Hardy i dziewczyny Wesna, Łada, Jaga, ja Skierka.
6 sierpnia śliczna letnia niedziela. Idziemy pod Norbertanki nad Wisłę wszyscy całą naszą paczką. I nagle ktoś przynosi wiadomość, że w mieście łapanka, że biorą wszystkich mężczyzn i chłopców. Jak wrócić do domu? Większość mieszka w ścisłym śródmieściu. I tu po raz pierwszy przydaje się znajomość terenu. Kluczymy pomiędzy działkami, przez przechodnie bramy, małymi rzadko odwiedzanymi uliczkami jakoś docieramy. Po kolei zostają ci, którzy dotarli do domu. Ja mam najdalej na Krzywą, ze mną jest też Tadek Heimrath "Hardy". Starszy ode mnie dwa lub trzy lata, już drużynowy, nie może iść dalej bo musiałby przejść obok dworca, a tam zbierają najbardziej. Zbliża się godzina policyjna. Moja mama szybko wybiega z domu by przed tą godziną dojść tam i z powrotem do domu p. Heimrathów, by ich uspokoić, że Tadek jest bezpieczny, że został na noc u nas. Z tego wieczoru zapamiętałam tylko, że ubraliśmy Tadzia w moją piżamę i drewniaki mojej ciotki. Okropnie śmiesznie wyglądał bo piżama była mu do kolan a w wysokich drewniakowych obcasach był jeszcze wyższy. Młodym nie wiele było trzeba do śmiechu, więc nawet w tę straszną noc śmialiśmy się do rozpuku.
Po tej "sądnej" niedzieli, kiedy Niemcy zgarnęli mnóstwo ludzi (ile nie wiem, ale jest gdzieś w historycznych opracowaniach) komenda Szarych Szeregów postanowiła starszych chłopców odsyłać na przetrwanie do lasu, do partyzantki. I oto pewnego dnia ruszyliśmy: Miś, Dobek i ja na punkt kontaktowy do Sieprawia.
Dlaczego ja? Pewnie, żeby doprowadzić ich do celu i oddać we właściwe ręce czyli do kierownika szkoły w Sieprawiu, który był członkiem AK i punktem kontaktowym z odziałem partyzanckim. Jakim? Nie wiem. Prawdopodobnie operującym w Beskidzie Myślenickim od Łysicy po Szczyrzyc. Niestety już się nie dowiem bo obaj chłopcy już nie żyją. Szliśmy rzecz jasna bocznymi drogami. Wtedy to po raz pierwszy byłam w Łagiewnikach z których zapamiętałam tylko klasztor i zakład dla, jak to wtedy mówiono, upadłych dziewcząt. Przez Łagiewniki prowadziła jakaś boczna droga z pominięciem szosy zakopiańskiej. Wtedy wszystko było z góry rozpracowane według mapy toteż zupełnie nie błądząc dotarliśmy do Sieprawia. Kiedy tylko weszliśmy do wsi, zauważyliśmy przed jednym z domów, gdzie mieścił się jakiś magazyn, chyba zboża, młodego człowieka w mundurze baudienstu (służba pomocnicza do której brali młodych chłopców do prac budowlanych i drogowych chyba, a tymczasem ten młody człowiek miał na ramieniu karabin, na głowie beret z... polskim orzełkiem! Naprawdę! I pas polski wojskowy! Boże, co to? Po kilkudziesięciu krokach znów to samo; jakiś magazyn i znów młody człowiek z karabinem w berecie z orzełkiem, ściągnięty wojskowym polskim pasem. Wzruszenie ogromne. Kilkanaście kilometrów stąd, w Krakowie, Niemcy łapią ludzi, na ulicach. Tysiące aresztowanych (wielu potem rozstrzelanych!) a tu jakby polskie wojsko. Przyśpieszamy kroku. Już szkoła. Miły uśmiechnięty kierownik wita nas serdecznie, zaczynam coś mamrotać bez ładu chyba, on kładzie rękę na moim ramieniu i spokojnym głosem mówi, to już druhna zamelduje porucznikowi!!! Jezus Maria. Polskie Wojsko! Porucznik! Porucznik jest w ogrodzie druhno! Idę na uginających się nogach. Przedtem zakładam na szyję chustę bordową naszej drużyny i ściągam harcerską lilijką, żeby choć trochę wyglądało jak mundur. W ogrodzie pod owocowymi drzewami za długim drewnianym stołem siedzi "śliczny" polski oficer. Mundur, koalicyjka, wysokie lśniące buty! Staję na baczność i usiłuję złożyć meldunek, choć łzy płyną mi po policzkach, a głos załamuje się ze wzruszenia "Druhna Skierka z I-szej drużyny, melduje przybycie z Krakowa wraz z dwoma druhami: pseudonim Miś i pseudonim Dobek z Szarych Szeregów".
Chyba coś takiego powiedziałam. Porucznik zasalutował, podziękował i zaprosił na ławę. Trzeba przyznać, że byłam dosyć zmęczona. Moje czternastoletnie nogi bardzo sprawne, przeszły jednak około 20 kilometrów i miały jeszcze tego samego dnia wrócić do Krakowa. Wtedy to dowiaduję się, że Niemcy mieli w tym dniu brać kontyngent z Sieprawia, zboże, trzodę itd., więc partyzanci z jego oddziału obstawili wszystko, a Niemcy jednak bali się "wdepnąć", zwłaszcza że jak się dobrze nastawiło uszu słychać było ruskie działa i właściwie Niemcy się wtedy w sierpniu już ewakuowali. Potem to wszystko się wstrzymało, ale wtedy tak było. I ci młodzi chłopcy z karabinami byli z tego oddziału. Tak więc przez godzinę w środku okupacyjnej nocy, byłam, przyszedłszy z Krakowa, ze stolicy gubernatorstwa, z siedziby Franka, byłam w WOLNEJ POLSCE!
Wracałam do mojego miasta na skrzydłach. Sama dziewczyna, dziecko prawie, nie wiem jak przeleciałam te kilometry. Biegiem przez Basztową, koło niemieckich gmachów, z radością w oczach, aż tu łapie mnie za rękę krawcowa mojej mamy: "Tereniu, bój się Boga, a cóż ty się tak umundurowałaś! Rzeczywiście, z tej radości i oszołomienia zapomniałam zdjąć moją chustę harcerską i moją lilijkę. Ufff. Dobrze, że to ona zauważyła, a nie Niemcy. Szczęśliwa dotarłam do domu i dotąd jeszcze kiedy o tym myślę nie bardzo mogę uwierzyć, że tak naprawdę było i że mnie dane było w środku okupacji pod bokiem gubernatora Franka przeżyć taki nie sen, a prawdę o Wolnej, wymarzonej Wolnej Polsce.
Na tym miało się to wspomnienie kończyć, aliści, zapewne jesteście ciekawi, czy tylko tych dwóch chłopców z mego otoczenia poszło do lasu. A jeśli nie poszło to dlaczego. Otóż po pierwsze z naszej paczki poszedł również "Zwinny" czyli Lutek Leśniak, nie wiem czy do tego samego oddziału, ale wiem że jemu się nie poszczęściło - był ranny w jakiejś potyczce, przestrzelono mu płuco. Miał wtedy 18 lat! "Przemoczone pod plecakiem osiemnaście lat" śpiewaliśmy wtedy. Z dawniejszych naszych przyjaciół był w partyzantce również Andrzej Manda, nasz "przywódca" jeszcze przed wstąpieniem do Szarych Szeregów, potem on poszedł do NSZ (Narodowe Siły Zbrojne) a my do AK, bo Szare Szeregi były najmłodszą formacją AK. Andrzej był w NSZ-towskiej partyzantce i też był ranny. Obaj chłopcy jakoś się "wylizali". A co do innych chłopców, sprawa miała wymiar dramatyczno-komiczny. Otóż wszyscy wybierali się i szykowali do partyzantki. Kompletowali więc potrzebny ekwipunek, ubranie nie za bardzo cywilne, a przede wszystkim buty. "Zwąchała" to mama dwóch chłopaków "Małego" i "Siwego" dzielna, a bardzo energiczna pani Zacharewiczowa. Wyniuchała, znalazła te buty i cały sprzęt, i zamknęła niedoszłych partyzantów w domu, sama zaś pobiegła do innych mam z tą wiadomością, że "ci smarkacze wybierają się do partyzantki", dopiero podniósł się lament. Pamiętam jak starsze siostry "Chytrego" czyli obie Siedlarówne, podniosły gwałt, większy niż jego mama, bo mama była cicha i pokornego serca, oczywiście również odnalazły te nieszczęsne buty i "mundur", i Adam też został w domu. Tak to było.
Teresa Siedlar Kołyszko ps. Skierka