Skończyło się powstanie, ale nie skończyła się niemiecka okupacja. Do Krakowa i w ogóle do Małopolski zaczęli zjeżdżać pozbawieni domów Warszawiacy. Kto mógł przygarniał bezdomnych. Nasza kamienica na Krzywej wzięła pod swoją opiekę dwie Warszawianki. No ale to była sprawa mojej mamy i sąsiadów. Ja natomiast miałam inne zadanie. Otóż, razem z wysiedlanymi z Warszawy Warszawiakami, udało się przemycić rannych powstańców. W ten sposób nie poszli do niewoli, ale podzielili los cywilów. Nasza drużyna otrzymała zadanie wzięcia ich pod opiekę.
Ojcowie jezuici przy ulicy Kopernika urządzili mały szpitalik dla nich. Nawiązałyśmy kontakt i każdy zastęp otrzymał jednego powstańca. Miałyśmy się regularnie z nim kontaktować, nieść pomoc i wyżywienie. Chodziłyśmy do niego codziennie, na zmianę. Mówię tylko o naszym zastępie, bo konspiracja była tak ścisła, że druhny z innych zastępów poznałam dopiero po wojnie. Nasz druh-powstaniec też z Szarych Szeregów, był warszawiakiem, blondyn z niebieskimi oczami, nazywał się Stanisław Alka, miał 18 lat i był bez nogi, którą amputowali mu jeszcze w szpitalu polowym w Warszawie. Nosiłyśmy mu codziennie obiad w menażkach i trochę suchego prowiantu. Trzeba mu było też dostarczyć jakąś odzież. Oczywiście i to załatwiłyśmy. Donosiłyśmy też wieści najnowsze, a przede wszystkim byłyśmy żywym kontaktem ze światem poza murami klasztoru, no i miałyśmy po 15, 16 lat a więc w sam raz towarzystwo dla naszego powstańca. Ta regularna pomoc i opieka a przede wszystkim kontakt, trwał kilka miesięcy, aż do wiosny. Pewnego razu opowiedziałam o "moim" powstańcu mamie, mama która włączała się w każdą słuszną sprawę i już od kilku lat regularnie dostarczała partie leków dla "Jędrusiów" działających w lasach świętokrzyskich, i tym razem postanowiła działać. Poszła na naradę do swojego młodszego brata wujka Janka Palczewskiego, który miał nieźle prosperujący sklep przy ulicy Długiej, słowem powodziło mu się jak na wojnę nie najgorzej. Wynikiem tej narady było decyzja o zakupieniu dla naszego powstańca protezy. Tak się stało. Stasio Alka przed wyjazdem do Ząbek pod Warszawą gdzie mieszkała jego rodzina, mógł przyjść do nas do domu pożegnać się i podziękować.
Wojna się skończyła, była nauka, matura, studia, małżeństwo, dzieci. Minęło kilkanaście lat. I oto pewnego razu do drzwi naszego mieszkania na Basztowej ktoś zadzwonił. Otworzyłam i najpierw zobaczyłam duży bukiet biało czerwonych róż, a za nim młodego człowieka. To był Stanisław Alka, przyniósł piętnaście białoczerwonych róż, bo tyle lat minęło od jego wyjazdu do Warszawy.
Powitaliśmy się serdecznie, a Stasio na widok moje mamy powiedział: "do tego domu mogłem przyjść tylko z takimi różami". Zaczęły się wspomnienia tych jego ciężkich krakowskich dni, które my harcerki w jakiś sposób mu urozmaicałyśmy. Najbardziej rozśmieszyło mnie, jak zapamiętał mnie młody powstaniec z tamtych czasów. Otóż podobno byłam bardzo poważna, rzeczowa, nawet się nie uśmiechałam, a na wszystko odpowiadałam "tak jest druhu", "słucham druhu", "wypełnię", czy "załatwię druhu", ponoć taka była moja rozmowa z nim. Słowem nie bardzo byłam gadatliwa. Ale zaraz dopowiedział: "wiesz i to jest jedyna, ale ogromna różnica z dniem dzisiejszym bo ty teraz przecież bez przerwy się uśmiechasz, no i taka jesteś rozmowna". I to wszystko prawda, teraz jestem chętna do rozmowy, gawędy, a uśmiech na twarzy mam prawie zawsze. W myśl naszej piosenki: "W sercu zawsze miej pogodę i rozradowaną twarz. Nie udało się we środę to przed sobą czwartek, piątek masz sobotę" itd.