Dziś, bez mało czterdzieści pięć lat od momentu rozpoczęcia II wojny światowej wracam wspomnieniami do wiosny 1939 roku, gdy jako uczeń II klasy Gimnazjum i Liceum B. Nowodworskiego w Krakowie, byłem przekonany o potędze mojej ojczyzny i nie zdawałem sobie sprawy, że może ona kiedykolwiek stracić swą niezawisłość. Byłem pewien, że jeśli nawet będzie wojna, to będzie ona dla nas zwycięska. Wychowanie patriotyczne domu i szkoły kształtowało u mnie jak u setek tysięcy młodzieży polskiej poglądy na życie.
Pierwsze dni września, kiedy z czterech Braci, ja najmłodszy pozostałem w domu, a Oni już byli na wojnie, mimo że było to tylko parę dni, były dla mnie ciężkie. Zobaczyłem pierwsze naloty, usłyszałem o pierwszych stratach i to co było najgorsze - zobaczyłem wędrówkę ludzi z zachodu, przewalających się przez Kraków i dowiedziałem się o ewakuacji władz Krakowa. Ojciec mój, który był naczelnikiem kanalizacji w wodociągach miejskich stwierdził, że On jako pracownik miasta pozostanie na swoim stanowisku, ale zgodził się żeby najmłodszy Jego syn wyjechał z miasta, z rodziną dyrektora mgr inż. Adama Bielańskiego, który jako dyrektor dróg wodnych opuszczał Kraków nocą z 5 na 6 września łodzią motorową w dół Wisły. Nie wiedziałem, wtedy, że będę świadkiem zdarzeń historycznych, bo równocześnie Wisłą, galarami płynęły skarby wawelskie, nad którymi ze swej motorówki czuwał inż. Adam Bielański i dzięki któremu skarby te dopłynęły szczęśliwie do Sandomierza i dalej powędrowały na wiele lat poza granice naszego Kraju. Ale o zawartości galarów dowiedziałem się dopiero wiele lat później.
Kilkudniowa wędrówka łodzią, która odbywała się głównie nocami zakończyła się w okolicy Józefowa, skąd wędrowaliśmy piechotą idąc za wozem ciągnionym przez dwu pracowników Dyrekcji Dróg Wodnych do Państwowej Stadniny Koni w Białce koło Krasnegostawu.
Właśnie ta Białka była oczekiwaną przez wszystkich oazą. U kresu jednak naszej wędrówki dowiedzieliśmy się, że dyrektor stadniny, Kazimierz Sosnowski - pułkownik rezerwy z legionów, parę godzin przed naszym przybyciem zestrzelił się na wiadomość o przekroczeniu przez Niemców Wisły. Nim zobaczyłem wojsko najeźdźców uczestniczyłem w pogrzebie oficera patrioty, który nie chciał przeżyć klęski.
Powrót do Krakowa nastąpił jeszcze we wrześniu różnymi okazjami: samochodami ciężarowymi, koleją przez Katowice, które już wtedy przemianowane zostały na "Katowitz" i w których wszystkie oznaki polskości zostały zniszczone. Opuszczałem Kraków nocą 5 na 6 września, jako zaszokowany, ale ufny młody chłopak, a wróciłem po trzech tygodniach przedwcześnie dojrzały psychicznie młodzieniec.
Jesień 1939 r. i następne miesiąc, lat 1940 i 1941 wypełnione były poszukiwaniami możliwości włączenia się do czynnej działalności konspiracyjnej, ale stale napotykałem stwierdzenia: "ty nasz jeszcze czas, masz dopiero 15 czy 16 lat". Słuchałem tych słów od moich dwu braci, którzy "po uszy" byli zaangażowani w działalność podziemną, ale mnie od niej chcieli uchronić. (Najstarszy brat, Stanisław, przebywał w obozie jeńców w Niemczech, z którego kilkakrotnie uciekał. Ujęty, po kolejnej ucieczce z offlagu Dössel w roku 1943, został stracony przez Niemców, przez powieszenie na haku rzeźnickim). Dopiero wiosną 1942 roku zostałem wciągnięty do czynnej działalności konspiracyjnej w Szarych Szeregach przez Ryśka Ryłkę, kolegę ze Szkoły Budownictwa. I tak rozpocząłem służbę w ruchu oporu, która trwała do stycznia 1945 roku.
Działalność w Szarych Szeregach związana była ze szkoleniem wojskowym i "małym sabotażem". Przeszedłem przeszkolenie w zakresie kursu podoficerskiego, a następnie ukończyłem konspiracyjną szkołę podchorążych uzyskując w roku 1943 stopień kaprala podchorążego.
W okresie działalności w Szarych Szeregach kompania "Bartek" uczestniczyła w akcjach sabotażowych, m.in. wykonywała cementowanie zamknięć w sklepach przeznaczonych "tylko dla Niemców", położonych w wydzielonej dzielnicy dla ludności niemieckiej w Krakowie. W czasie wielkiej akcji rozprowadzenia wśród ludności Krakowa, w roku 1943, konspiracyjnego wydania mutacji gadzinówki "Goniec Krakowski" byłem, jako z-ca d-cy drużyny, odpowiedzialny za przebieg tej akcji w rejonie ulic: Długiej, Krzywej, św. Filipa, Rynku Kleparskiego. Osobiście rozprowadziłem 80 szt. pisma na ul. Długiej, przy dużym ruchu ulicznym.
W szczególności, zgodnie z otrzymanym wykształceniem technicznym, szkoliłem się osobiście i wraz z moimi podwładnymi w działalności minerskiej, co w warunkach konspiracyjnych było przedsięwzięciem bardzo trudnym z uwagi na zdobycie transportu i użycie materiałów wybuchowych.
Zagrożony aresztowaniem, na skutek uwięzienia przez gestapo współkolegów z konspiracji, musiałem opuścić Kraków. Zostałem żołnierzem oddziału partyzanckiego, w którym od kilku miesięcy przebywali dwaj starsi bracia.
Od końca czerwca 1944 roku walczyłem w oddziale partyzanckim "Grom", który podlegał Kierownictwu Dywersji AK w Krakowie. Pierwsza akcja bojowa to walka oddziału "Grom" pod Skalbmierzem, w lipcu 1944 r., która spowodowała możliwość utworzenia tzw. Rzeczypospolitej Kazimierzowskiej, tj. obszaru kilkudziesięciu wsi z miastami: Działoszyce, Wiślica, Skalbmierz, które w całości były oczyszczone z wojsk niemieckich i na których faktycznie sprawowała władzę AK.
Po włączeniu "Gromu" w skład Samodzielnego Baonu partyzanckiego "Skała" brałem udział w walkach tego batalionu pod Sadkami (sierpień 1944), pod Książem Wielkim (sierpień 1944), pod Złotym Potokiem (wrzesień 1944). W grudniu 1944 r. uczestniczyłem w akcji "na pociąg" koło Kazimierzy Wielkiej, której celem byłe odebranie okupantowi transportu cukru z cukrowni, przeznaczonego do wywozu do Rzeszy. W czasie tej akcji byłem odpowiedzialny za zablokowanie systemu łączności na stacji na czas opróżnienia pociąga i czas odskoku kolumny wozów z cukrem. Akcja przebiegła bez własnych strat.
Okres służby w oddziale partyzanckim był wspaniałą szkołą życia, w której nauczyłem się cenić przyjaźń, podziwiać poświecenie i wierność idei i znosić niewygody oraz trudności życiowe. Okres ten był wypełniony dniami radości, gdy odnosiliśmy sukcesy i naszą miarą mierzone zwycięstwa. Były też dni smutku, gdy przyszło chować poległych kolegów, jeszcze gorzej gdy gnębiła nas niepewność o los towarzyszy broni, którzy pozostali na polu bitwy zajętym przez Niemców. Taki okres załamania przeżyłem po bitwie pod Złotym Potokiem, gdzie pozostał mój brat, ps. "Łęczyc", wraz z innymi 12 kolegami. Osłonili oni Batalion i umożliwili mu wyrwanie się z otoczenia, ale sami polegli.
Do miłych i niezapomnianych wspomnieli zaliczyć należy msze polowe w lasach, jakby żywcem przeniesiona z okresu Powstania Styczniowego, czy też Pasterka w Kościele w "Małoszowie", o nastroju podobnym jak w filmie o Hubalu, czy też ślub mego brata, ps. "Bolek", w starym dworku w Bolowcu, udzielony przez ks. Muchę - kapelana oddziału Hubala i później naszego Baonu.
W rozmowach wieczornych, na biwakach leśnych, młodzi partyzanci latem 1944 r. marzyli o bliskim końcu wojny, o nadziei powrotu do normalnego życia, a niektórzy nawet o możliwych nagrodach. Wtedy to, w toku jednej takiej gawędy mój brat, pchor. "Łęczyc", który cieszył się dużym autorytetem wśród żołnierzy wypowiedział, na parę dni przed swoją śmiercią żołnierską pod Złotym Potokiem, słowa, które utkwiły mi w pamięci na całe życie:
- "Nie sztuka być tam gdzie się zasługuje na ordery, ale sztuką jest być tam gdzie je dają". - I to stwierdzenie trafiło wówczas do przekonania większości współkolegów, którzy poszli walczyć o Niepodległość, nie oczekując nagród i wyróżnień. Ci z nich, co przeżyli okupację, włączyli się, czasem otoczeni murem nieufności, w nurt tworzenia powojennego i oddali swe siły i intelekt Ojczyźnie.
Rozrzucone groby partyzantów po lasach, po polach, nie dawały spokoju ich towarzyszom broni, a głównie ich rodzinom. W roku 1945 rozpoczęto starania o przeniesienie doczesnych szczątków partyzantów na Cmentarz Rakowicki, aby, złożeni we wspólnym grobie, przypominali następnym pokoleniom o swej daninie życia dla Niepodległości Ojczyzny.
Udział w ekshumacji zwłok z pól bitewnych oddziału partyzanckiego "Kedywu" krakowskiego stanowił spełnienie obowiązku w stosunku do kolegów i dlatego mój udział w tej akcji przeniesienia zwłok, z pola bitwy pod Złotym Potokiem, na Cmentarz Rakowicki uznaję jako dalszy ciąg mej służby partyzanckiej.
Podjecie inicjatywy i realizacja pomnika, w latach 1956-1957, na grobie partyzantów na Cmentarzu Rakowickim, w których to pracach uczestniczyłem, uważam też za spłacenie cząstki długu wobec tych towarzyszy broni, którzy nie doczekali się upragnionej Wolności.
Minęły dziesiątki lat, nadchodzi jesień życia, a pamięć miesięcy walk jest stale żywe...
Józef Fiszer, ps. "Myśliński"
**********
[w:] Wojenne i powojenne wspomnienia żołnierzy Kedywu i Baonu Partyzanckiego "Skała", Tom I, Wyd. Skała, 1991
Materiał pochodzi ze strony www.kedyw.info