Dziś jestem już niestety panem w solidnym wieku - lecz proszę nie traktować tej opowieści jak sentymentalnej podróży emeryta, a jako świadectwo mam wrażenie przydatne i jako przykład sposobu kształtowania młodych ludzi wzorowanemu na skautingu, zapewne i w Szarych Szeregach, i jako opowieść o strachu komuny przed takim właśnie kształtowaniem młodzieży.
W roku 1957 zostałem przyjęty do V Liceum Ogólnokształcącego męskiego zakładu jak to mówił ówczesny Dyrektor Pan Potoczek a nazwę tą podtrzymywał nasz wychowawca - J.Pięta. My - uczniowie ze względu na pasje dyrektora i to że nadzwyczaj nas aktywizował teatralnie - szkołę nazywaliśmy wprost "Potoczkowe - divadlo".
Na początku roku szkolnego I klasy (w dzisiejszym systemie byłaby to 8 klasa szkoły podstawowej) dowiedzieliśmy się, że ewentualnie - ale tylko ten, kto przejdzie próby - można się dostać do harcerstwa. Podkreślam - nie zapisać, a dostać.
Zbiórki, gry terenowe, potem biwak w Dolinie Prądnika. Te ostatnie dopiero na wiosnę. Drużynę prowadził druh Z. Łuczak Harcmistrzami, których pamiętam z odwiedzin i inspekcji byli S. Rybicki, S. Majewski i Fik.
W zimie otrzymaliśmy z wojska, z demobilu, namioty 10-12 osobowe, łóżka polowe - tzw. amerykanki, saperki, pałatki (czyli brezentowe płaszcze - okrycia wojskowe do oglądania na starych filmach wojennych) i dwie beczki (tekturowo-metalowe) z mlekiem w proszku. Dwie pałatki połączone odpowiednim spięciem guzików dawały namiot w którym można było się nie tyle wyspać, co odpocząć i przedrzemać.
Zimowe zbiórki w dużej części zeszły nam na konserwacji i porządkowaniu sprzętu. Nie hurmem, ale sukcesywnie - w miarę zasług i postawy stawaliśmy się harcerzami, którzy mogli się dopiero przygotowywać do złożenia przysięgi. Ta była perspektywiczną nagrodą a nie rutyną jak każda inna. Przysięga odbyła się dopiero w czasie trwania drugiego obozu w Rajczy. Pierwszy - mieliśmy w Ujanowicach - przerwany ewakuacją na skutek powodzi.
Każdy obóz odbywał się tak, że najpierw jechał zastęp wstępnie przygotowujący bazę gospodarczą i pilnujący sprzętu przywiezionego ciężarówką. Na drugi czy trzeci dzień dopiero przyjechaliśmy my tą samą ciężarówką z osobistymi plecakami. Każdy zastęp sam rozbijał swój namiot, rozkładał łóżka, zagospodarowywał go i kolejno uczestniczył w przygotowaniu kuchni, jakiegoś ujęcia wody pitnej, wykopywaniu latryny, śmietnika i stołu. Ten ostatni - był po prostu kolistym rowem na szerokość stopy i o głębokości odpowiadającej mniej więcej średniej długości goleni nóg. Tym samym można było w czasie posiłków siąść i postawić menażkę z rytualną owsianką przed sobą.
Codziennie inny zastęp miał dyżur w kuchni, inny służbę wartowniczą itd.
Zaopatrzenie było złożone w jednym namiocie a dowożony był tylko właściwie chleb, jarzyny oraz mięso.
Ja osobiście nie byłem w wojsku, lecz koledzy mówili, że życie w jednostce nie umywało się do drylu w drużynie.
Co wieczór - przy ognisku - była nauka piosenek patriotycznych, opowieści i przygotowania do nalotów - podchodów na sąsiedni obóz. W niedzielę - szliśmy z obozu pozostawiając tylko wartę i zastęp gospodarczy, całymi zastępami na Mszę Świętą.
W czasie drugiego obozu, w Rajczy, był o północy zorganizowany alarm, i nocna gra polegająca na wyjściu w grupie na górę, na zboczu której był obóz, i potem samotnym zejściu bez latarek do obozu. Dziś widzę to jako dość bezpieczną sprawę, bo ani góra nie była duża a i zgubić się właściwie nie było można, gdyż zejście odbywało się z biegiem potoku. Niemniej dla nas chłopaków w tym wieku było to przeżycie. Wprost po zejściu wszystkich - przy ognisku odbyła się uroczysta przysięga.
Po prawie dwóch latach starań. Na przysięgę trzeba było zasłużyć. Ani przyjęcie ani przysięga nie były rutyną.
Po zakończeniu tego obozu podobnie jak i po biwakach dół ze śmieciami, latryna, stół i kuchnia musiały być zasypane i splantowane (w pierwszym dniu) a namioty i łóżka złożone (to był drugi dzień likwidacji).
W stosunku do dzisiejszych zwyczajów - to było jakieś zupełnie inne harcerstwo. Z tej też perspektywy nie można się dziwić ani akcji Pana Kuronia - późniejszego "autorytetu opozycji" de facto koncesjonowanej, ani temu co dla nas było szokiem i niedowierzaniem, że naszego drużynowego bezpieka (nieznani sprawcy - jak kto woli) zamordowała w Jego własnym mieszkaniu przy ul. Lea.
Po tym wydarzeniu nasza drużyna się rozpadła nikt już więcej na żadne zbiórki nie chodził. Dziś jednak mogę powiedzieć, iż przyjaźnie z tego harcerstwa i jakaś umiejętność oceny pojęć odpowiedzialność, honor, lojalność zostały nam wspólne na całe życie.
I znów to nie jest jakieś górnolotne określenia - a opis tego czego doświadczyłem.
Nie tak dawno, czyli po 50- latach spotkałem się z kolegą, który nie był w harcerstwie, na płaszczyźnie wartości, ocen i zainteresowań nie byłem w stanie z nim się porozumieć. Bez względu zaś ile czasu byśmy się nie widzieli, z dowolnym kolegą z harcerstwa bez problemu prowadzi się rozmowę na nawet aktualne tematy. Do wspomnień się nie wraca. Może jeszcze, nie, ale nie te wspomnienia nas łączą - a bycie w mniej więcej tym samym świecie określeń i wartości. Tak sądzę.
Oto czego - moim zdaniem komuna się bała i to aż do morderstwa. Scementowania ludzi i oparcia ich o jakiś niewzruszalny a prosty system wartości.
I tą informację, obok opowieści o tym jak młodych ludzi kształtowano do odpowiedzialności i podporządkowaniu się wartościom - chyba warto pokazać i przekazać.
Jedna jest w tym jeszcze informacja o której wtedy nie miałem pojęcia. Druh S. Rybicki był właśnie wtedy już w otoczeniu duszpasterstwa pewnego młodego księdza o nazwisku Karol Wojtyła.
Wtedy o tym oczywiście nic nie wiedzieliśmy.
Feliks Stalony-Dobrzański