Zapraszamy od 10 do 17 z wyjątkiem poniedziałków

Imieniny w 1944 roku

3 października 1944 był typowym wczesno jesiennym dniem. Ranek był zimny, przymrozek. Kiedy wcześnie rano szłam na dworzec, szron leżał na trawnikach. Miałam na sobie jak to czternastoletnia dziewczyna krótką granatową plisowaną spódniczkę i podkolanówki, od góry jakaś dywetynowa chyba kurtka. Na ten dzień właśnie otrzymałam polecenie, rozkaz od zastępowej w naszej drużynie Neli, by jechać na trasę przejazdu pociągów z Warszawiakami, których po tragicznym końcu powstania, wywożono czy też "rozwożono" po różnych miejscach w Polsce. W pociągach jechały zwykle kobiety z małymi dziećmi nieraz niemowlakami. Wzięłam więc do plecaka ile się dało butelek mleka (bardzo to było ciężkie, bo przecież nie było butelek plastikowych), jakieś prowianty i ruszyłam wraz z koleżankami na stację, nie pamiętam czy Miechów czy Słomniki, by "złapać" pociag z Warszawiakami. W każdym razie według informacji na tej właśnie stacji te pociagi miały się prawie zawsze zatrzymywać. Czy było to celowe (może polscy maszyniści to robili - nie wiem). W każdym razie rzeczywiście po paru godzinach nadszedł pociąg, stanął, a my podskakując do zakratowanych okienek, podawałyśmy wszystko co miałyśmy w plecakach. Podawałyśmy wyciągniętym rękom, bo nawet twarzy nie można było zobaczyć. No i trzeba było wracać. Wreszcie nadszedł "normalny" pociąg, niestety przed nami stanął wagon cały wypełniony niemieckimi żołnierzami. Wagony zaś były bardzo stare i do każdego przedziału wchodziło się wprost z peronu (nie było korytarzy). Niemcy, młodzi chłopcy, widząc dziewczęta, wszystkie koleżanki były starsze ode mnie (byłam najmłodsza), uprzejmie pootwierali drzwi swoich przedziałów i przekrzykując się zapraszali do środka: "Bitte fraulein, bitte kommen sie" (piszę fonetycznie, a więc napewno z błędami). Moje koleżanki, starsze druhny powsiadały, a ja jak to ja, uparta byłam strasznie.

Na przykład odkąd Niemcy wprowadzili wagony "Nur fur Deutsche" w tramwajach, aż do końca wojny nie pojechałam tramwajem. Więc i z tego niemieckiego zaproszenia nie skorzystałam i mrucząc pod nosem "ja z Niemcami nie pojadę", stanęłam na stopniu i trzymając się kurczowo oboma rękami dwu poręczy (na szczęście były takie wagony wtedy), z zupełnie zgrabiałymi palcami i sinymi z zimna dłońmi i kolanami, szczęśliwie dojechałam do Krakowa. Do domu było blisko, bo mieszkałam na ulicy Krzywej i wtedy dopiero kiedy weszłam do ciepłego mieszkania, a mama podała mi obiad, uprzytomniłam sobie, że dziś są moje imieniny. W pokoju czekali na mnie koledzy z Szarych Szeregów. Moja Mama i Lutek Leśniak ps. "Zwinny" złapali za skrzypce i odegrali mi "Sto lat" a Jędrek Zacharewicz ps. "Mały", później świetny malarz, a już wtedy dobry rysownik (14 letni uczeń Jerzego Kossaka) wręczył mi prezent. Obrazek przez siebie malowany. Akwarela jesień (jak dzisiaj) ułani na koniach, a obok dziewczyna wiejska podaje im dzban wody, mleka? Obrazek do dziś wisi w mojej bukowińskiej sypialni i jest bezcenną pamiątką tych złych, ale i wspaniałych czasów.

Dodam rzecz tragikomiczną. Obrazek ma srebrne ramki (ni przypiął ni wypiął) otóż nie mieliśmy pieniędzy na dobre ramy więc kupowaliśmy portrety Hitlera czy Goebelsa (były bardzo tanie), następnie portrety z satysfakcją paliliśmy, a w ramki oprawialiśmy Jędrkowe obrazki.

Teresa Siedlar Kołyszko pseudonim Skierka

Zmień ustawienia cookies