fbpx
O jeden most za daleko – recenzja

O jeden most za daleko – recenzja


Alea iacta est – kości zostały rzucone –  powiedział Cezar, gdy przekroczył Rubikon w 49 r. p.n.e. Gdy 17 września 1944 r. rozpoczynała się największa operacja powietrznodesantowa w historii, te słowa pasowały jak ulał. Czy marszałek Montgomery – pomysłodawca całej wyprawy, powtórzył za rzymskim wodzem łacińską maksymę, trudno powiedzieć, ale operacja Market-Garden miała być Rubikonem II wojny światowej. Alianci planowali święta spędzić w Berlinie. O tym właśnie jest książka „O jeden most za daleko” Corneliusa Ryana. O planach oraz o tym, dlaczego nic z nich nie wyszło.

Zacznijmy od początku, czyli ab ovo – od jajka, jak w zwyczaju mieli rozpoczynać Rzymianie ucztę. Cornelius Ryan urodził się w Irlandii, miał 19 lat gdy wybuchła wojna, a w 1941 r. został w Londynie korespondentem wojennym dla „The Daily Telegraph”. W ten sposób rozpoczęła się historia jednego z najbardziej znanych reporterów II wojny światowej. Znanych i odważnych (albo szalonych – zależy jak na to popatrzymy). Ryan jako korespondent odbył kilkanaście lotów bojowych w amerykańskich samolotach bombowych, towarzyszył armii Pattona podczas ofensywy w Europie, a następnie opisywał zmagania Amerykanów na Pacyfiku. Gdy padły ostatnie strzały II wojny światowej przeniósł się na Bliski Wschód, gdzie był świadkiem powstania Izraela.

„O jeden most za daleko” to jego ostatnia książka, którą wydano za jego życia. Był rok 1974 i – w co nietrudno uwierzyć – do tego czasu w literaturze i w filmie relacje o II wojnie światowej były klasycznymi przykładami zwycięzców piszących historię. I to jest zasadnicza zaleta książki i aspekt, za który warto docenić reportera z Dublina. Książka na tym poziomie nie jest niczyją apologią ani dziękczynnym psalmem, a raczej reportażem. Do tej pory operację Market-Garden bowiem albo pomijano w całości, albo przedstawiano wyłącznie w formie planu na bitwę, a jak wiemy, każdy plan który układamy w głowach jest zwycięski (nie planujemy przecież porażek).

Na początku książki C. Ryan opisuje tło oraz okoliczności jakie doprowadziły do tej operacji. Ryan prowadzi nas jak po sznurku opowiadając o tym, jak alianci stali się ofiarami swojego sukcesu, doprowadzając do przeciążenia linii zaopatrzeniowych i jaki skutek przyniosło to dla ofensywy. Czytając o tym widzimy tło tamtych wydarzeń, a dzięki temu lepiej rozumiemy, czym kierowali się ówcześni dowódcy oraz jakie warunki panowały na zachodnim froncie. A teraz najlepsze! Cornelius Ryan nie pokazał nam jedynie punktu widzenia zachodnich aliantów. Znalazł w książce miejsce, żeby pokazać czytelnikom również perspektywę Niemców. Może dziś to standard, ale w latach 70. już niekoniecznie.

Opisuje więc Ryan start do całego tego ambarasu. Oto generał Patton przez lornetkę może zobaczyć niemiecki Vaterland oraz Monty, którego armie stoją u progu Holandii. Obaj walczą o prymat w dostawach zaopatrzenia w wyścigu o laur pierwszeństwa ofensywy w głąb Niemiec. Po drugiej stronie Renu jest natomiast feldmarszałek Gerd von Rundstedt i podlegli mu dowódcy. Ryan serwuje nam wycieczkę w umysły dowódców, podległych im oficerów oraz zwykłych żołnierzy. Fascynujące jest, że w tej książce zobaczymy jak niemiecki fatalizm bije się z poczuciem obowiązku i wolą walki. U aliantów z kolei jak poczucie wyższości czy też wiara w swoje siły prowadzi do opracowania Market-Garden.

Przejdźmy więc dalej do planowania operacji. Pewnie dla większości z nas ten etap mógłby być nużący, ale Ryan bardzo przystępnie pokazuje nam sztabową „robotę”. Mamy coś w rodzaju rozpisanej gry wojennej czy nawet strategicznej gry video, z tym, że toczącej się niestety w rzeczywistości. Nie będę rozpisywał się na temat samego planu, ale chciałbym zwrócić na coś uwagę. Otóż, książka została napisana i wydana jeszcze za życia Bernarda Montgomery’ego, a jednak Ryan nie stawia pomnika brytyjskiemu hrabiemu z Al-Alamein. Mało tego, myślę, że w subtelny sposób autor chce pokazać, że klęska operacji nie mogła się ziścić ze względu nie tylko na zaistniałe okoliczności, ale również, mówiąc delikatnie, z powodu naiwności brytyjskiego sztabu.

No dobrze. Odejdźmy od sztabowych map i przenieśmy się do Holandii. Reporter z Dublina niezwykle sprawnie porusza się w narracji pomiędzy głównymi aktorami spektaklu. Sięga po wspomnienia albo przytacza rozmowy z uczestnikami wydarzeń, które przeprowadził po wojnie. Poznajemy operację Market-Garden z punktu widzenia pilotów samolotów transportowych, alianckich żołnierzy, niemieckich sztabowców, feldfeblów, miejscowego ruchu oporu, cywili, a nawet holenderskiej rodziny królewskiej. Ryan stosuje niekiedy ciekawy zabieg: otóż, aby ukazać np. działania czy nawet odwagę jednej ze stron, posługuje się relacjami tej drugiej. Wiadomo przecież, że zawsze jest się wyczulonym zwłaszcza na słowa uznania z ust przeciwnika. Autor sprawnie prowadzi „fabułę”, pozwala nam poczuć się tak, jakbyśmy siedzieli za sterami transportowej Dakoty, byli żołnierzami podczas bitwy o Arnhem. Zostajemy rzuceni w sam środek wydarzeń. Walki w książce zostały opisane w sposób niezwykle plastyczny, jednak trzeba powiedzieć, że opisy są niekiedy zbyt szczegółowe, co może znużyć czytelnika. Dla czytelnika, który nie docenia batalistycznych smaczków, to po prostu może być nie do przejścia.

W operacji Market-Garden brali udział polscy spadochroniarze. Po jej fiasku to na Polaków spadły słowa krytyki ze strony np. Brytyjczyków. Ryan nie powtarza tych zarzutów, dając do zrozumienia czytelnikom, że operacja nie powiodła się z wielu powodów i już na etapie planowania popełniono błędy. Nas może tylko boleć, że udział naszych rodaków Ryan opisał w niewielkim stopniu, nie przywiązując większej wagi do brygady Sosabowskiego.

Książka „O jeden most…” to bardzo dobra lektura. Posiada ogromną bibliografię, a w formie aneksów możecie znaleźć naprawdę sporo szkiców, map czy planów. Recenzję opierałem na wydaniu Domu Wydawniczego Rebis z 2007 r. w przekładzie Tadeusza Wójcika i do tłumaczenia można mieć zastrzeżenia. Dla czytelnika wygodne byłoby na przykład, gdyby przetłumaczyć również anglosaski system miar. Niemniej dla miłośników literatury wojennej pozycja obowiązkowa. O taką książkę historyczną nic nie robiłem! Czytajcie, bo warto!

Autor recenzji: Mateusz Gawlik